Ten dzień to głównie jazda samochodem, więc i fotki takie sobie (ale widoki były zacne). Żeby dojechać do San Francisco, trzeba przeprawić się przez pasmo Sierra Nevada. Nie jest to takie proste, bo góry spore (do 4,5 tys. mnpm). Dróg jest kilka, ale Amerykanie nie bawią się w odśnieżanie zimą, więc większość jest zamknięta i musieliśmy jechać naokoło. Aha, zima oznacza to, że ostatnie otwierają w okolicach czerwca-lipca (poważnie! jest tyle śniegu). Po drodze w ekspresowym tempie 'zaliczyliśmy' jezioro Tahoe, a na koniec utknęliśmy w gigantycznym korku do wjazdu do San Francisco. Wjazd jest płatny, więc na bramkach jest gęsto. Na koniec dnia szybka wycieczka na Golden Gate Bridge i chwila na nocne poszlajanie się po mieście. Tu spędzimy dwie noce
DZIEŃ 14
San Francisco. Gdzie się nie obrócić to albo z góry albo pod górę. Zapach miasta portowego też nie należy do przyjemnych. Mało zieleni, dużo turystów. Zachwycają strome uliczki pełne kolorowych kamienic. I uwaga, to nie dwie ulice, całe miasto jest takie. Po kilku godzinach człowiek się orientuje ze robienie zdjęć każdemu budynkowi jest bez sensu, bo trzeba by obfotografować całe miasto... Warto się zapuścić dalej od Centrum, niestety mieliśmy za mało czasu aby poszperać głębiej
Jedną z największych atrakcji jest system kolejki - San Francisco Cable Car. To ostatni działający na świecie system ręcznie sterowanej kolejki linowej.
Tłumy fotografujące chyba najsłynniejszą ulicę w SF...
...Lombard Street
DZIEŃ 15
Jako że byliśmy w okolicy, zaczęliśmy od zwiedzenia kilku małych firemek w sąsiedztwie. Mega nam się podobała siedziba Google. Kolorowo, przyjaźnie i jakoś tak... hmmm domowo. Wielki campus, wiele niskich, kameralnych budynków. Parki, ławki, rowery. Tak, tak... wiem... tez pewnie pracują
;) Niestety jak nam wytłumaczyła bardzo sympatyczna pani z ochrony, rowery są do dyspozycji tylko pracowników i musieliśmy dalej zwiedzać pieszo. Ale co się najeździliśmy wcześniej, to nasze. W Facebooku trafiliśmy na piknik rodzinny, wiec w ogóle nie dało się zbliżyć do budynków bez identyfikatorów. Tłumy rodzin z dziećmi... Najbardziej oficjalną ma siedzibę Apple (to było w 2017, teraz mają nową, dużo fajniejszą – Apple Park). Na miejscu oczywiście działający w niedziele Apple Store.
No a potem po raz pierwszy nasz misterny plan się sypnął. Miał być całodniowy przejazd wzdłuż HWY1, California State Route 1, czyli najsłynniejszej drogi w Kalifornii, biegnącej wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego. Droga wzdłuż Pacyfiku okazała się być zamknięta z powodu zawalenia się mostu. Dowiedzieliśmy się o tym, skutecznie ignorując wcześniejsze tablice z napisem Road closed (no bo jak może być closed...). Tyle tylko, że nie da się objechać, bo to jedyna droga tą stroną gór, trzeba wracać i wbijać na autostradę, z której już widoków na Pacyfik nijak nie ma... Byliśmy nie tylko w plecy krajobrazy, ale też kilka godzin jazdy. Rzutem na taśmę wbiliśmy się nad ocean tuż przed zachodem słońca, złapaliśmy porcje fish and chips i już w zupełnych ciemnościach jechaliśmy dalej nad oceanem.
Ale! Chwilę wcześniej mieliśmy kolejny przykład na to, że fajne rzeczy zdarzają się przypadkiem. Zamknięta droga, stracony czas i kilometry (albo lepiej mile...). Zmieniamy trasę, wleczemy się pośrodku niczego z oszałamiającą prędkością 90 km/h. Kątem oka widzę niepozorny drogowskaz 'Laguna Seca'. Odpowiednia klapka w mózgu otworzyła mi się dopiero po dalszych 2-3 km jazdy... WRACAMY!!! No i trafiliśmy do raju... Co prawda tuż przed zamknięciem, ale i tak zdążyłem się nasłuchać i napatrzeć. Tylko z wrażenia mam mało zdjęć. Wjazd na sam tor za free (chyba jest jakaś dobrowolna drobna opłata), tylko trzeba podpisać jakieś kwitki o odpowiedzialności, itp. i można śmigać. Nie zdecydowałem się jednak. Nasze XC60 ewidentnie tam nie pasowało. No i chyba ubezpieczenie z wypożyczalni nie uwzględniało szkód na torach
:)
Nigdy bym się nie spodziewał, że Andy Warhol tak się dobrze zgra z Biedrą
:DChoć na gondoli wyglądałoby to jeszcze lepiej.Świetna relacja! Mogę zapytać (bo albo nie ma o tym mowy, albo ślepy już całkiem jestem), w jakim miesiącu tam byliście? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
tropikey napisał:Nigdy bym się nie spodziewał, że Andy Warhol tak się dobrze zgra z Biedrą
:DChoć na gondoli wyglądałoby to jeszcze lepiej.Świetna relacja! Mogę zapytać (bo albo nie ma o tym mowy, albo ślepy już całkiem jestem), w jakim miesiącu tam byliście? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaDziękuję.Kwiecień/Maj (dokładnie: 15/04 - 2/05) Wysłane z mojego SM-G930F przy użyciu Tapatalka
Fenomenalne zdjęcia
:) Super, że zeszliście w dół Canyon de Chelly, i że w ogóle tam byliście - to miejsce, tak jak i Twoja relacja, zasługuje na większy rozgłos. Fotki z White Pocket, również są bardzo wartościowe.
Godlik napisał:PS. Długo nie wytrzymaliśmy i już po kilkunastu miesiącach wróciliśmy do USA. Tym razem od Florydy, poprzez Luizjanę, Missisipi, Tennessee, Kentucky, Indianę, do Illinois. Chyba trzeba to spisać
:)Dokładnie tak, pisz! Będziemy czekać
:)
Bardzo fajna, przystępna relacja
:), a przede wszystkim piękne zdjęcia
:)!!! No i dodatkowo odwiedziliście kolejne, nowe miejsca, w których nie wszyscy byli! Czekamy na kolejną relację ze środka USA
:)
DZIEŃ 13
Ten dzień to głównie jazda samochodem, więc i fotki takie sobie (ale widoki były zacne). Żeby dojechać do San Francisco, trzeba przeprawić się przez pasmo Sierra Nevada. Nie jest to takie proste, bo góry spore (do 4,5 tys. mnpm). Dróg jest kilka, ale Amerykanie nie bawią się w odśnieżanie zimą, więc większość jest zamknięta i musieliśmy jechać naokoło. Aha, zima oznacza to, że ostatnie otwierają w okolicach czerwca-lipca (poważnie! jest tyle śniegu). Po drodze w ekspresowym tempie 'zaliczyliśmy' jezioro Tahoe, a na koniec utknęliśmy w gigantycznym korku do wjazdu do San Francisco. Wjazd jest płatny, więc na bramkach jest gęsto.
Na koniec dnia szybka wycieczka na Golden Gate Bridge i chwila na nocne poszlajanie się po mieście. Tu spędzimy dwie noce
DZIEŃ 14
San Francisco. Gdzie się nie obrócić to albo z góry albo pod górę. Zapach miasta portowego też nie należy do przyjemnych. Mało zieleni, dużo turystów.
Zachwycają strome uliczki pełne kolorowych kamienic. I uwaga, to nie dwie ulice, całe miasto jest takie. Po kilku godzinach człowiek się orientuje ze robienie zdjęć każdemu budynkowi jest bez sensu, bo trzeba by obfotografować całe miasto... Warto się zapuścić dalej od Centrum, niestety mieliśmy za mało czasu aby poszperać głębiej
Jedną z największych atrakcji jest system kolejki - San Francisco Cable Car. To ostatni działający na świecie system ręcznie sterowanej kolejki linowej.
Tłumy fotografujące chyba najsłynniejszą ulicę w SF...
...Lombard Street
DZIEŃ 15
Jako że byliśmy w okolicy, zaczęliśmy od zwiedzenia kilku małych firemek w sąsiedztwie.
Mega nam się podobała siedziba Google. Kolorowo, przyjaźnie i jakoś tak... hmmm domowo. Wielki campus, wiele niskich, kameralnych budynków. Parki, ławki, rowery. Tak, tak... wiem... tez pewnie pracują ;)
Niestety jak nam wytłumaczyła bardzo sympatyczna pani z ochrony, rowery są do dyspozycji tylko pracowników i musieliśmy dalej zwiedzać pieszo. Ale co się najeździliśmy wcześniej, to nasze.
W Facebooku trafiliśmy na piknik rodzinny, wiec w ogóle nie dało się zbliżyć do budynków bez identyfikatorów. Tłumy rodzin z dziećmi... Najbardziej oficjalną ma siedzibę Apple (to było w 2017, teraz mają nową, dużo fajniejszą – Apple Park). Na miejscu oczywiście działający w niedziele Apple Store.
No a potem po raz pierwszy nasz misterny plan się sypnął. Miał być całodniowy przejazd wzdłuż HWY1, California State Route 1, czyli najsłynniejszej drogi w Kalifornii, biegnącej wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego. Droga wzdłuż Pacyfiku okazała się być zamknięta z powodu zawalenia się mostu. Dowiedzieliśmy się o tym, skutecznie ignorując wcześniejsze tablice z napisem Road closed (no bo jak może być closed...). Tyle tylko, że nie da się objechać, bo to jedyna droga tą stroną gór, trzeba wracać i wbijać na autostradę, z której już widoków na Pacyfik nijak nie ma... Byliśmy nie tylko w plecy krajobrazy, ale też kilka godzin jazdy. Rzutem na taśmę wbiliśmy się nad ocean tuż przed zachodem słońca, złapaliśmy porcje fish and chips i już w zupełnych ciemnościach jechaliśmy dalej nad oceanem.
Ale! Chwilę wcześniej mieliśmy kolejny przykład na to, że fajne rzeczy zdarzają się przypadkiem. Zamknięta droga, stracony czas i kilometry (albo lepiej mile...). Zmieniamy trasę, wleczemy się pośrodku niczego z oszałamiającą prędkością 90 km/h. Kątem oka widzę niepozorny drogowskaz 'Laguna Seca'. Odpowiednia klapka w mózgu otworzyła mi się dopiero po dalszych 2-3 km jazdy... WRACAMY!!!
No i trafiliśmy do raju...
Co prawda tuż przed zamknięciem, ale i tak zdążyłem się nasłuchać i napatrzeć. Tylko z wrażenia mam mało zdjęć. Wjazd na sam tor za free (chyba jest jakaś dobrowolna drobna opłata), tylko trzeba podpisać jakieś kwitki o odpowiedzialności, itp. i można śmigać. Nie zdecydowałem się jednak. Nasze XC60 ewidentnie tam nie pasowało. No i chyba ubezpieczenie z wypożyczalni nie uwzględniało szkód na torach :)