DZIEŃ 10 – moim zdaniem najlepsza atrakcja całego wyjazdu i chyba najładniejsze miejsce w Arizonie (z tych, które widzieliśmy ?)
Paria-Canyon-Vermilion Cliffs. Tak nazywa się obszar, którego część (całość to ponad 450 km kw.) mieliśmy okazję zobaczyć. I szczęście, bo to wbrew pozorom nie jest takie proste. Najsłynniejszą częścią jest North Coyotes Buttes, czyli tzw. The Wave (jeśli jeszcze nie znacie, wpiszcie sobie w google to zobaczycie o co chodzi). Żeby móc tam wjechać, trzeba dostać specjalne pozwolenie. Pozwolenia przyznawane są (uwaga!) na zasadzie loterii, na którą cztery miesiące wcześniej trzeba zapisać się przez Internet. Szansę ma 10 (tak, dziesięć) osób dziennie, bo taki jest limit (dodatkowe 10 można chyba losować jakoś na miejscu, łączny limit to 20 osób dziennie). Nam się oczywiście nie udało...
Tuż obok znajduje się South Coyotes Buttes, gdzie już nie ma loterii, ale decyduje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Limit to 20 miejsc dziennie. Zgłoszenia przyjmowane są z 4-miesięcznym wyprzedzeniem. Więc wyglądało to tak, że 1 stycznia 2017 o godz. 17 czatowałem przed komputerem, żeby upolować 2 miejsca na kwiecień. Udało się, a ok. 17:30 miejsc na ten miesiąc już nie było.
Tym razem postanowiliśmy skorzystać z usług profesjonalistów i wykupiliśmy całodniową wycieczkę z transportem i przewodnikiem. Oprócz South Coyotes Buttes mieliśmy obejrzeć też obszar zwany White Pocket (tam już nie trzeba mieć żadnych pozwoleń).
Dzień przed zaplanowaną wycieczka odebraliśmy pozwolenie, a następnego dnia rano przyjechał po nas Ron, który okazał się bardzo sympatycznym gościem i który miał niesamowitą wiedzę na temat tego obszaru, jego historii, geologii, itd. Do tego mieliśmy fuksa, bo nikt inny tego dnia nie wykupił tej samej wycieczki, więc byliśmy sami. Pierwszą połowę dnia spędziliśmy w South Coyote Buttes, później nasz przewodnik wyczarował lancz w bagażniku swojego Suburbana i pojechaliśmy do White Pocket. Dużo jeżdżenia, ale też sporo łażenia.
Z perspektywy czasu stwierdzam, że to chyba najładniejsze i najbardziej niedostępne miejsce jakie widzieliśmy podczas całej wyprawy do USA. Warte było każdego wydanego dolara. I dobrze, że skorzystaliśmy z usług profesjonalistów, bo żeby tam dojechać trzeba mieć naprawdę porządną terenówkę i niezłe umiejętności, bo większość dróg to głęboki piach. Do tego dobrą orientację w terenie i jakieś urządzenie satelitarne do wzywania pomocy. Zasięgu sieci komórkowych (jak i wody) nie ma... A przypominam, że to jakieś 500km kw...
PS. Nasz przewodnik powiedział nam, że słynne 'The Wave' jest kompletnie przereklamowane (podobno to Niemcy zapewnili mu taką sławę) i to naprawdę tylko jeden niewielki kawałek gdzie powstają te piękne foty widoczne potem w necie. A tam gdzie my byliśmy (czyli część południowa), jest o wiele ciekawiej, ładniej, no i sam obszar jest większy.
Nigdy bym się nie spodziewał, że Andy Warhol tak się dobrze zgra z Biedrą
:DChoć na gondoli wyglądałoby to jeszcze lepiej.Świetna relacja! Mogę zapytać (bo albo nie ma o tym mowy, albo ślepy już całkiem jestem), w jakim miesiącu tam byliście? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu Tapatalka
tropikey napisał:Nigdy bym się nie spodziewał, że Andy Warhol tak się dobrze zgra z Biedrą
:DChoć na gondoli wyglądałoby to jeszcze lepiej.Świetna relacja! Mogę zapytać (bo albo nie ma o tym mowy, albo ślepy już całkiem jestem), w jakim miesiącu tam byliście? Wysłane z mojego CLT-L29 przy użyciu TapatalkaDziękuję.Kwiecień/Maj (dokładnie: 15/04 - 2/05) Wysłane z mojego SM-G930F przy użyciu Tapatalka
Fenomenalne zdjęcia
:) Super, że zeszliście w dół Canyon de Chelly, i że w ogóle tam byliście - to miejsce, tak jak i Twoja relacja, zasługuje na większy rozgłos. Fotki z White Pocket, również są bardzo wartościowe.
Godlik napisał:PS. Długo nie wytrzymaliśmy i już po kilkunastu miesiącach wróciliśmy do USA. Tym razem od Florydy, poprzez Luizjanę, Missisipi, Tennessee, Kentucky, Indianę, do Illinois. Chyba trzeba to spisać
:)Dokładnie tak, pisz! Będziemy czekać
:)
Bardzo fajna, przystępna relacja
:), a przede wszystkim piękne zdjęcia
:)!!! No i dodatkowo odwiedziliście kolejne, nowe miejsca, w których nie wszyscy byli! Czekamy na kolejną relację ze środka USA
:)
DZIEŃ 10 – moim zdaniem najlepsza atrakcja całego wyjazdu i chyba najładniejsze miejsce w Arizonie (z tych, które widzieliśmy ?)
Paria-Canyon-Vermilion Cliffs. Tak nazywa się obszar, którego część (całość to ponad 450 km kw.) mieliśmy okazję zobaczyć. I szczęście, bo to wbrew pozorom nie jest takie proste. Najsłynniejszą częścią jest North Coyotes Buttes, czyli tzw. The Wave (jeśli jeszcze nie znacie, wpiszcie sobie w google to zobaczycie o co chodzi). Żeby móc tam wjechać, trzeba dostać specjalne pozwolenie. Pozwolenia przyznawane są (uwaga!) na zasadzie loterii, na którą cztery miesiące wcześniej trzeba zapisać się przez Internet. Szansę ma 10 (tak, dziesięć) osób dziennie, bo taki jest limit (dodatkowe 10 można chyba losować jakoś na miejscu, łączny limit to 20 osób dziennie). Nam się oczywiście nie udało...
Tuż obok znajduje się South Coyotes Buttes, gdzie już nie ma loterii, ale decyduje zasada kto pierwszy, ten lepszy. Limit to 20 miejsc dziennie. Zgłoszenia przyjmowane są z 4-miesięcznym wyprzedzeniem. Więc wyglądało to tak, że 1 stycznia 2017 o godz. 17 czatowałem przed komputerem, żeby upolować 2 miejsca na kwiecień. Udało się, a ok. 17:30 miejsc na ten miesiąc już nie było.
Tym razem postanowiliśmy skorzystać z usług profesjonalistów i wykupiliśmy całodniową wycieczkę z transportem i przewodnikiem. Oprócz South Coyotes Buttes mieliśmy obejrzeć też obszar zwany White Pocket (tam już nie trzeba mieć żadnych pozwoleń).
Dzień przed zaplanowaną wycieczka odebraliśmy pozwolenie, a następnego dnia rano przyjechał po nas Ron, który okazał się bardzo sympatycznym gościem i który miał niesamowitą wiedzę na temat tego obszaru, jego historii, geologii, itd.
Do tego mieliśmy fuksa, bo nikt inny tego dnia nie wykupił tej samej wycieczki, więc byliśmy sami.
Pierwszą połowę dnia spędziliśmy w South Coyote Buttes, później nasz przewodnik wyczarował lancz w bagażniku swojego Suburbana i pojechaliśmy do White Pocket. Dużo jeżdżenia, ale też sporo łażenia.
Z perspektywy czasu stwierdzam, że to chyba najładniejsze i najbardziej niedostępne miejsce jakie widzieliśmy podczas całej wyprawy do USA. Warte było każdego wydanego dolara. I dobrze, że skorzystaliśmy z usług profesjonalistów, bo żeby tam dojechać trzeba mieć naprawdę porządną terenówkę i niezłe umiejętności, bo większość dróg to głęboki piach. Do tego dobrą orientację w terenie i jakieś urządzenie satelitarne do wzywania pomocy. Zasięgu sieci komórkowych (jak i wody) nie ma... A przypominam, że to jakieś 500km kw...
PS. Nasz przewodnik powiedział nam, że słynne 'The Wave' jest kompletnie przereklamowane (podobno to Niemcy zapewnili mu taką sławę) i to naprawdę tylko jeden niewielki kawałek gdzie powstają te piękne foty widoczne potem w necie. A tam gdzie my byliśmy (czyli część południowa), jest o wiele ciekawiej, ładniej, no i sam obszar jest większy.